Włosomaniactwo spadło na mnie, jak grom z jasnego nieba. Nie prosiłam się o nie, nie wpadłam też przypadkowo na jakiś blog czy forum, które mnie zainspirowały. Po prostu pewnego czerwcowego dnia ubiegłego roku poprosiłam Ukochanego o podcięcie końcówek… Pewnie domyślacie się, jak to się skończyło? Dokładnie: nagłą wizytą u fryzjera. By wyrównać straty, musiałam pozbyć się prawie 15 cm, więc moje włosy sięgały trochę poniżej połowy szyi.
W pielęgnację wpadłam po uszy głównie dlatego, że na już chciałam przyspieszyć porost włosów. Tak bardzo tęskniłam za tymi piętnastoma centymetrami! Gdy zdobyłam wszystkie potrzebne na tamtą chwilę wcierki, olejki i maski, było już za późno. W ulubionych zakładkach na stałe zagościły blogi znanych włosomaniaczych guru, a półka z każdym dniem bardziej wypełniała się kosmetykami pielęgnacyjnymi. W głowie coraz częściej pojawiało się jednak pytanie jak to się stało, że oszalałam na punkcie pielęgnacji włosów? No właśnie: w którym momencie przekroczyłam granicę normalności?;)